Uroczystości pożegnalne odbyły się kolejnego dnia z rana. Dla wszystkich zaproszonych był to dzień wolny od obowiązków. Pierwsza i bardzo długa część, odbywała się w domu zmarłego i brali w niej udział tylko członkowie najbliższej rodziny ubrani w białe, żałobne stroje. Zakończenie toczyło się za domem. Goście musieli się ubrać na czarno. Założyłam więc długą, luźną suknię do ziemi z długim rękawem i rękawiczki. Wszystko to szyte przez mamę. Na głowę narzuciłam również chustę – uznałyśmy, że moje jasne włosy mogłyby kogoś urazić. Ludzi było bardzo mało. Kilkoro przyjaciół i nieliczni krewni pana Marco. Mama Virtusa dawno zerwała kontakt z bliskimi z rodzinnych stron. Jako niespokrewnieni ze zmarłą, nie mieliśmy prawa zobaczyć ciała. Zostało więc zabrane w trakcie pierwszej części uroczystości.
Pan Marco wyglądał jak wrak człowieka. Podkrążone oczy, trzęsące się ręce i ten chwytający za serce wyraz twarzy. Miałam wrażenie, że dopiero w tamtym momencie w pełni dotarło do niego, co się stało. Wyszedł na środek, rozkopał dłonią ziemię, wrzucił nasiona i zasypał je. Wszyscy obecni zdawali sobie sprawę, że roślina nie zakwitnie, a może nawet nie wychynie z ziemi. Na naszych terenach gleba była wyjątkowo nieurodzajna. Zresztą sytuacja na świecie nie wyglądała specjalnie lepiej. Istniało jednak przekonanie, że zmarły jest szczęśliwy, jeśli kwiat zakwitnie. Uznawałam to za najsmutniejszy obyczaj naszego okręgu, bo kwiaty widziałam tylko na zdjęciach.
Wszyscy zgromadzeni zapalili swoje świeczki i kolejno wbijaliśmy je w ziemię wokół nasion, szeptając słowa pożegnania. Zdobyłam się tylko na krótkie „do widzenia". Znałam ją doskonale – była częścią rodziny, zastępczą mamą, przyjaciółką albo miłą panią, zawsze chętną do pomocy. Ten obrzęd był jednak tak krótki i formalny, że praktycznie wcale mnie nie poruszył. Zresztą z mamą Virtusa pożegnałam się osobiście.
Kolejnego poranka udałyśmy się do kapsuł. Bilety były ostatnio dość tanie, więc wstałyśmy bardzo wcześnie, żeby uniknąć kolejek. Wielka stalowa tuba ciągnąca się od linii horyzontu za naszymi plecami aż po sam horyzont przed nami nie prezentowała się nawet w połowie tak majestatycznie jak ta w północnych okręgach. Tamte tereny widziałam co prawda tylko na zdjęciach czy filmach, ale od razu było widać, że to był zupełnie inny świat. Federacja Światowa miała zapewnić wszystkim równe prawa i godne życia, ale zakończyło się to tylko na samej idei. Południowe okręgi ogarnęły wojny, podczas gdy północne bogaciły się i wciąż szły naprzód, wyprzedzając się nawzajem w odkryciach naukowych, wynalazkach technicznych i rozwiązaniach gospodarczych. Mogłoby się wydawać, że gdy na południu zapanował względny spokój, szybko nadgonimy straty i idea Federacji wciąż będzie miała sens. Jednak zatrzymaliśmy się. W większości okręgów panowała dyktatura. Były to miejsca zacofane i wyniszczone. Przywódcy takich okręgów zapewniali, że służą Federacji, a ich bestialskie rządy pozostały bez odzewu mocarstw z Północy. Soid, Murko i Teido – trzy okręgi najbardziej wysunięte na południe – wciąż prowadziły wojnę. Pozostałe osiem, w tym również moja rodzima Gandana, stało na jałowej ziemi, było spowite chmurą zanieczyszczeń, a zamieszkiwali je niewykształceni, biedni, nierzadko głodujący i bezdomni ludzie poddani bezlitosnemu reżimowi swoich przywódców.
Poszłyśmy do komory przejściowej i wsiadłyśmy do kapsuły. Szybko zapełniła się ludźmi pochłoniętymi rozmowami, zamknęła się i wsunęła się z metalicznym jękiem do tuby. Ruszyliśmy. Fotele były zniszczone i wilgotne. Przez szklany dach widziałam, że metalowa tuba jest zardzewiała, a dźwięk, jaki wydawała kapsuła, sunąc przed siebie o wiele wolniej niż powinna, mógłby być uznany za niepokojący. Po kilkunastu minutach podróż dobiegła końca. Wyskoczyłam z kapsuły i spojrzałam z zadowoleniem przed siebie. Komora przejściowa znajdowała się na wzgórzu i wzrokiem można było objąć praktycznie całe Centrum. Ogromny labirynt straganów i ludzie tłoczący się wewnątrz niego. Stoiska zrobiono ze starego drewna, okryto podziurawionymi płachtami, a one aż uginały się od towarów. Widok dość smutny, ale mi zawsze się podobał. Gdzieś w oddali majaczyły wysokie i piękne budynki zarezerwowane dla rządzących i najbardziej wpływowych, ale prości ludzie nie mieli do nich dostępu. Zeszłyśmy na dół i wtopiłyśmy się w tłum w poszukiwaniu wolnego straganu. Po dość długiej przepychance znalazłyśmy niewielkie, acz stosunkowo zadbane stoisko. Przeskoczyłam szybko na drugą stronę, żeby je zająć a mama dołączyła do mnie po chwili, wchodząc normalnym wejściem od tyłu. Zdjęła torbę i wspólnie rozłożyłyśmy wszystko na desce przed sobą. Co jakiś czas udawało mi się znaleźć coś ciekawego przy sprzątaniu i przemycić to do domu. Zwykle wystawiałyśmy to razem z wyrobami mamy, bo były to niepotrzebne nam rzeczy – stara biżuteria, lekko zniszczone zabawki.
— Masz. — Mama wcisnęła mi w dłoń kilka żetonów. — Coś na słońce, do rąk, bluzkę dla mnie. Jak wypatrzysz coś niedrogiego i smacznego, to też możesz kupić.
Skinęłam głową i wyszłam tyłem stoiska. Ruszyłam przed siebie. Już kilka kroków dalej znalazłam stragan z wyrobami ziołowymi.
— Ma pani coś do rąk? — krzyknęłam do staruszki owiniętej w różnokolorowe chusty. Tłumy ludzi skutecznie próbowały mnie zagłuszyć. Kobieta pochyliła się i nadstawiła ucho, prosząc o powtórzenie. — Potrzebuję czegoś do zniszczonych dłoni!
— Pokaż mi rączki, dziecinko — zaskrzeczała. Posłuchałam. Ujęła je i przyglądała się im przez chwilę. Schyliła się pod ladę i wyjęła stamtąd małą, metalową puszkę. Spojrzałam na cenę.
— Nie ma pani nic tańszego?
— Taniej pani nie znajdzie! — odkrzyknęła. Zapewne nie miała pojęcia, czy mówi prawdę, ale wcale mnie to nie dziwiło. Mama też kłamała, żeby zarobić. Nie miałam wystarczająco dużo czasu, żeby przebierać w produktach, więc westchnęłam z rezygnacją i kupiłam krem. Dość długo zajęło mi przebicie się do stoiska ze środkami ochronnymi. O dziwo mężczyzna, który je sprzedawał, zawsze stał w tym samym miejscu. Przy takich tłumach wydawało mi się to podejrzane. Z pewnością jednak ten pan na biedę nie mógł narzekać. Sztuczne, zbudowane przez ludzi atmosfery i tumany zanieczyszczeń zasłoniły słońce dziesiątki lat temu. Dlatego w atmosferze zamontowano specjalne lampy, które bardzo dobrze oświetlały określone tereny, ale z drugiej strony szkodziły jego mieszkańcom. Ponieważ od dziecka przebywałam na słońcu moje włosy były praktycznie białe, tak samo jak Virtusa czy wielu innych ludzi z naszego okręgu. Niektórych nie stać niestety na żadną ochronę, co kończyło się paskudnymi poparzeniami skóry, często też chorobami. Szczęśliwe pieniędzy miałam wystarczająco, żeby się przed tym zabezpieczyć.
— Na deszcz może by coś panienka chciała? — Z zamyślenia wyrwał mnie głos mężczyzny. Pokręciłam głową.
— Coś na skórę, na słońce. Ale... jest cokolwiek na deszcz? — zdziwiłam się. Dotąd nie słyszałam o podobnym wynalazku.
— Ha! — krzyknął dumnie. — To mój autorski patent. Na razie po promocyjnej cenie, ale jak się ludzie dowiedzą, że działa, to będzie drogo. Radzę więc kupować teraz!
Uśmiechnęłam się pod nosem. Autorskie patenty nie były dla ludzi biednych, poza tym prawdziwie skuteczne przedmioty przychodziły zwykle z Północy. Deszcze padały w nocy, ale zdarzały się też takie, które zaskakiwały nas w ciągu dnia. Lepiej być wtedy pod dachem, bo to, co leci z nieba jest skroploną chmurą zanieczyszczeń. Efektami kontaktu z taką wodą jest między innymi wysypka czy inne podrażnienia skóry. Słyszałam o przypadku mężczyzny, który zmarł w wyniku przebywania na dworze podczas deszczu, bo woda dostała się do jakiejś nieopatrzonej rany, ale nie wiem, na ile autentyczna była ta historia.
Bluzkę dla mamy zostawiłam na koniec. Zostało mi niewiele pieniędzy, ale na szczęście nie lubiła się stroić. Rzadko wychodziła, więc nie potrzebowała eleganckich ubrań. Wybrałam więc tanią, schludną koszulę w ciemnoniebieskim kolorze. Miałam ochotę na kupienie czegoś słodkiego przywożonego z Północy, ale wiedziałam, że nie stać mnie już na nic takiego. Wróciłam do mamy, co zajęło mi trochę czasu. Sytuacja wyglądała całkiem nieźle – prawie połowa naszego stoiska była pusta.
— Wyjątkowe branie mają dziś te obrusy! — krzyknęła do mnie z niedowierzaniem. Uśmiechnęłam się do niej i zabrałam się do pokazywania jej nowych zdobyczy. Nagle rozległ się odgłos wystrzału. W pierwszej chwili tłum ogarnęła panika. Po chwili do ludzi dotarło, co się dzieje i zaczęli się nerwowo rozstępować na boki.
— Cholera jasna! Chowaj wszystko pod ladę! — krzyknęła moja mama, wykorzystując chwilowe zamieszanie. Wrzuciłam wszystkie zakupy, tam gdzie poleciła. Chwilę później rozległ się stukot ciężkich butów o podłoże. Do Centrum wkroczył niewielki oddział dewoltów. Co ciekawe, byli w szarych, schludnych mundurach. Nie byli to więc jacyś podrzędni żołnierze, ale ludzie z wysoką rangą. Szli powoli, rozglądając się dookoła w większości ze znudzeniem. Jeden z młodszych – wyglądający na mniej niż trzydzieści lat – zatrzymał się przy naszym stoisku i udawał, że przygląda się towarom z zainteresowaniem. Był dobrze zbudowanym brunetem o jasnej karnacji i wyjątkowo bezczelnym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy.
— Bardzo ładny — stwierdził i chwycił jeden z obrusów. Podał go koledze, który schował go do torby. — Ręczne? — Mama skinęła głową. Ten zrobił minę pełną uznania. — Poproszę o dokumenty. — Reszta dewoltów zdążyła się rozpierzchnąć po Centrum, inicjując podobne prowokacje i zabierając towary. Mama trzęsącą się ręką podała mężczyźnie plik papierów. Przewertował je w skupieniu, zupełnie się nie spiesząc. — Córka Kora. To ta? — zapytał, wskazując na mnie. Mama znów potwierdziła skinieniem. Tłum czekał w milczeniu, spodziewając się najgorszego. Dewolci świetnie się bawili. Jedno niewłaściwe słowo mogłoby zgubić wszystkich obecnych. Przez dłuższą chwilę mężczyzna mierzył mnie spojrzeniem pełnym aprobaty, co przyprawiło mnie o mdłości. Wyjął z kieszeni notatnik i przepisał coś z dokumentów mamy, po czym oddał je z uśmiechem. Nie wróżyło to dobrze. Odszedł i razem z mamą bezgłośnie wypuściłyśmy powietrze. Strata obrusu była niczym, w porównaniu z tym, co potrafili brutalnie odebrać. Dewolci długo jeszcze szwendali się po Centrum. Przez cały ten czas pozostali stali nieruchomo, w milczeniu wstrzymując oddech. Wychodząc, rozmawiali wesoło. Wydawało się, że już po wszystkim.
— Mordercy! — wrzasnął ktoś nagle. Grupa żołnierzy obróciła się błyskawicznie. — Do was mówię, pieprzone świnie! Pożałujecie!
Nie widziałam twarzy buntownika. W zasięgu mojego wzroku stał jednak dewolta, który wyciągnął pistolet i zastrzelił mężczyznę bez większego wysiłku. Kilka osób drgnęło lub odwróciło wzrok. Nikt się nie odezwał. Dewolci opuścili Centrum, ale minęło jeszcze kilka długich minut, zanim tłum rozlał się z powrotem między straganami. Mama nie musiała nic mówić. Spakowałyśmy szybko swoje rzeczy i poszłyśmy do kapsuł. Wbiegłyśmy do domu, mama rzuciła wszystko niedbale na podłogę i złapała się za głowę.
— Przyjdą po nas — jęknęła.
— Może to nic...
— Nie bądź naiwna. Jestem pewna, że zanotował nasz adres.
— Czemu miałby to robić? Nie zrobiłyśmy nic nielegalnego! Nie ma powodu!
— Nie ma i nie potrzebuje — ucięła stanowczo. — Skontaktuję się z moją matką. Wyjedziesz do niej najszybciej, jak się będzie dało.
— Mamo! Nie możesz! — oburzyłam się. — Nigdzie nie jadę!
— Przykro mi, ale....
— To jest dopiero nielegalne! Samowolne zmienianie miejsca zamieszkania — wyrecytowałam, ledwo nad sobą panując. — Za to mogliby cię zabrać!
— Kora! — wrzasnęła nagle mama. — I tak to zrobią, rozumiesz?!
— Nieprawda! Jeszcze nic nie zrobili! Nie wiesz, czy przyjdą!
Mama wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić i podjęła już spokojniej, ale wciąż stanowczo:
— Skontaktuję się moją matką. Jeśli ona nie będzie miała dla ciebie miejsca, spróbuję z moją siostrą. Któraś z nich musi cię przyjąć.
— Nie znoszę babci, a cioci nawet nie znam! Nie porzucę wszystkiego z powodu jednego dewolty, który nawet...
— Koniec tematu! Dość! — ucięła trzęsącym się głosem i wyszła. Z niedowierzaniem usiadłam powoli na kanapie. To się nie może dziać. Wyjazd oznaczałby zerwanie kontaktu z Virtusem, z mamą i z całym moim dotychczasowym życiem. Rozumiałam ją doskonale – zabrano jej męża. Próbowała mnie chronić, ale to nic nie zmieniało. Myślałam gorączkowo. Wiedziałam, że mama jest roztrzęsiona, ale nie mogłam tego tak zostawić. Poszłam do jej sypialni.
— Nie możesz tego zrobić — jęknęłam. Jej oczy były zapuchnięte od płaczu.
— Ja wiem, jak bardzo nie chcesz. Staram się być dobrą matką, nie pozwolę...
— Ale czemu, mamo? Jeśli nawet po nas przyjdą, to czemu mają zabrać tylko ciebie? To nie jest fair. Zabierają nas obie albo wcale. Nie ucieknę ze świadomością, co się tu może wydarzyć, jak mnie nie będzie.
— Wiesz, że się nie zgodzę. To jest ostateczna decyzja i nie mogę jej zmienić.
— Nie chcesz, a nie nie możesz!
— Bez różnicy — powiedziała cicho. — Idź do siebie.
Zawsze w takich sytuacjach, kazała mi iść do mojego pokoju, a ja nigdy się nie sprzeciwiałam.
Nie wychodziłam do końca dnia. Dopiero rano wymknęłam się szybko z domu. Miałam zamiar pokazać jej, że jestem wściekła. Zbierałam się już do opowiedzenia wszystkiego Virtusowi, ale nie pojawił się w pracy. Przysługiwał mu tylko jeden dzień wolnego i poświęcił go uroczystości pożegnalnej – jego nieobecność nie wróżyła więc dobrze. Linda rzucała mi ukradkowe spojrzenia, ale tym razem nic nie ukrywałam. Widziałam, że próbuje się dopatrzeć w moim zachowaniu czegoś podejrzanego, ale nie miała mi nic do zarzucenia. Wszystko potoczyłoby się dobrze, gdyby nie pojawiła się Aurea. Stała tam, gdzie zawsze, gdy miała mi coś do przekazania. Nikt z mojej grupy nie powinien jej dostrzec, jeśli nie szukał jej specjalnie, jak niejednokrotnie robiła to Linda. Nie wiem, czy zauważyła ją zanim kobieta zniknęła, ale posłała mi mordercze spojrzenie. Linda, Virtus i mama – miałam już trzy powody, żeby zignorować sprawę i po skończonej pracy zwyczajnie wrócić do domu. Ale zamiast tego ruszyłam do Aurei.
Stała nieruchomo przed swoją drewnianą chatką.
— Przykro mi, ale chyba muszę się z tobą pożegnać — powiedziałam od razu na jednym wdechu. Ciężko mi było tak ją zbywać, ale obietnica była obietnicą – i tak właśnie ją naginałam. Ona jednak uśmiechnęła się delikatnie i spojrzała na mnie.
— Zabawne. Miałam ci powiedzieć to samo. — Jej twarz przybrała poważny wyraz. — Ktoś mnie wydał. Najważniejsze rzeczy zabrałam już w bezpieczne miejsce. Niektóre z moich niezwykle cennych eksponatów będą jednak zapomniane. Głupio mi o to prosić... Jest jeszcze kilka ważnych dla mnie egzemplarzy, których nie dam rady uratować. To zaledwie kilka drobiazgów, które potrzebują nowej opiekunki.
Odmów, nakazałam sobie w myślach.
— Jasne.
Skinęła głową z wdzięcznością.
— Będą tu lada dzień. Niewykluczone, że przyjdą też po ciebie. Na pewno nie znają twojego nazwiska. Mimo to... — Wzięła głęboki oddech. — Gdybym była tobą, wyjechałabym. Wybacz, że cię w to wciągnęłam. Pamiętaj, czego się nauczyłaś. Żeby to wszystko nie poszło na marne. — Odwróciła się i odeszła.
— Żartujesz sobie?! Mam wyjechać?!
— Jest mi naprawdę przykro.
— No a... Arka?
— Znajdź ją, jeśli dasz radę. To nasza jedyna nadzieja — rzuciła tylko i weszła do domu. Ze złością ruszyłam w przeciwnym kierunku. Po prostu sobie poszła! Jak gdyby nigdy nic! A co z tymi drobiazgami? olśniło mnie. Przynajmniej wtedy postanowiłam dotrzymać słowa danego Virtusowi i odejść. Najciszej jak umiałam, wślizgnęłam się do swojego pokoju. Nie miałam zamiaru wyjeżdżać. Pewne było, że dewolci się zjawią, może nawet zanim zgasną lampy. A jeśli nie dziś to jutro. Powinnam się zwyczajnie spakować, pożegnać z każdym, kto jest dla mnie ważny i wyjechać. Ale tego nie zrobiłam i choć świadomość, że narażam tym samym całe swoje otoczenie, kuła boleśnie w serce, siedziałam dalej w pokoju, aż zmorzył mnie sen.
Kolejnego dnia Virtus pojawił się w pracy. Kamień na moim sercu jakby zelżał na jego widok. Szłam już w jego kierunku z uśmiechem i zamiarem rzucenia mu się w ramiona. Powstrzymał mnie krzyk.
— Wszyscy w szeregu pod ścianę!
Jak wytresowani błyskawicznie wykonaliśmy polecenie. W naszym kierunku zmierzała grupa dewoltów, prawie każdy w czarnym kombinezonie. Ustawili się przed nami w równomiernych odległościach i wymierzyli w nas pistolety. Poczułam się, jakby ktoś mnie gwałtownie wybudził z głębokiego snu. Miałam cichą nadzieję, że dewoltom nie chodzi o zajście w Centrum ani sprawę Aurei. Doskonale jednak wiedziałam, że jeśli wszyscy ci ludzie zaraz zginą – każdy jeden straci życie za moją głupotę.
— Szukamy nastolatka bądź nastolatki — zaczął jedyny w szarym garniturze, spokojnie zakładając rękawiczki. — Poszukiwana osoba mogła się ostatnio zachowywać nieco dziwnie albo nieswojo. Jest jedną z podejrzanych o spiskowanie przeciwko Federacji razem ze znaną wam zapewne Aureą Drokko — Uśmiechnął się kpiąco. — Droga młodzieży, sytuacja jest banalna. Wy wydajecie mi winnego lub winny sam się przyznaje. Inaczej wydam rozkaz do strzału.
Przez chwilę panowała cisza. Byłam niemal pewna, że wyda mnie Linda albo jakiś przestraszony dzieciak rzuci byle jakie nazwisko, żeby chronić własną skórę. Szczerze mówiąc, liczyłam, że ktoś odezwie się za mnie i cokolwiek by to nie oznaczało, nie będę musiała się wychylać. Stwierdziłam jednak, że w grę wchodzą ludzkie życia. Postanowiłam choć raz być odważna.
— To ja. — Te słowa nie padły z moich ust. Virtus wystąpił przed szereg.
— Co?! Nie! To ja, ja! — zaczęłam się wydzierać. Jeden z dewoltów błyskawicznie znalazł się przy mnie i zdzielił mnie pałką. Spróbowałam się uchylić i cios przyjęłam na lewy bark. Był tak mocny, że upadłam. Usłyszałam jeszcze huk wystrzału, zanim kolejne uderzenie pozbawiło mnie świadomości.
Pan Marco wyglądał jak wrak człowieka. Podkrążone oczy, trzęsące się ręce i ten chwytający za serce wyraz twarzy. Miałam wrażenie, że dopiero w tamtym momencie w pełni dotarło do niego, co się stało. Wyszedł na środek, rozkopał dłonią ziemię, wrzucił nasiona i zasypał je. Wszyscy obecni zdawali sobie sprawę, że roślina nie zakwitnie, a może nawet nie wychynie z ziemi. Na naszych terenach gleba była wyjątkowo nieurodzajna. Zresztą sytuacja na świecie nie wyglądała specjalnie lepiej. Istniało jednak przekonanie, że zmarły jest szczęśliwy, jeśli kwiat zakwitnie. Uznawałam to za najsmutniejszy obyczaj naszego okręgu, bo kwiaty widziałam tylko na zdjęciach.
Wszyscy zgromadzeni zapalili swoje świeczki i kolejno wbijaliśmy je w ziemię wokół nasion, szeptając słowa pożegnania. Zdobyłam się tylko na krótkie „do widzenia". Znałam ją doskonale – była częścią rodziny, zastępczą mamą, przyjaciółką albo miłą panią, zawsze chętną do pomocy. Ten obrzęd był jednak tak krótki i formalny, że praktycznie wcale mnie nie poruszył. Zresztą z mamą Virtusa pożegnałam się osobiście.
Kolejnego poranka udałyśmy się do kapsuł. Bilety były ostatnio dość tanie, więc wstałyśmy bardzo wcześnie, żeby uniknąć kolejek. Wielka stalowa tuba ciągnąca się od linii horyzontu za naszymi plecami aż po sam horyzont przed nami nie prezentowała się nawet w połowie tak majestatycznie jak ta w północnych okręgach. Tamte tereny widziałam co prawda tylko na zdjęciach czy filmach, ale od razu było widać, że to był zupełnie inny świat. Federacja Światowa miała zapewnić wszystkim równe prawa i godne życia, ale zakończyło się to tylko na samej idei. Południowe okręgi ogarnęły wojny, podczas gdy północne bogaciły się i wciąż szły naprzód, wyprzedzając się nawzajem w odkryciach naukowych, wynalazkach technicznych i rozwiązaniach gospodarczych. Mogłoby się wydawać, że gdy na południu zapanował względny spokój, szybko nadgonimy straty i idea Federacji wciąż będzie miała sens. Jednak zatrzymaliśmy się. W większości okręgów panowała dyktatura. Były to miejsca zacofane i wyniszczone. Przywódcy takich okręgów zapewniali, że służą Federacji, a ich bestialskie rządy pozostały bez odzewu mocarstw z Północy. Soid, Murko i Teido – trzy okręgi najbardziej wysunięte na południe – wciąż prowadziły wojnę. Pozostałe osiem, w tym również moja rodzima Gandana, stało na jałowej ziemi, było spowite chmurą zanieczyszczeń, a zamieszkiwali je niewykształceni, biedni, nierzadko głodujący i bezdomni ludzie poddani bezlitosnemu reżimowi swoich przywódców.
Poszłyśmy do komory przejściowej i wsiadłyśmy do kapsuły. Szybko zapełniła się ludźmi pochłoniętymi rozmowami, zamknęła się i wsunęła się z metalicznym jękiem do tuby. Ruszyliśmy. Fotele były zniszczone i wilgotne. Przez szklany dach widziałam, że metalowa tuba jest zardzewiała, a dźwięk, jaki wydawała kapsuła, sunąc przed siebie o wiele wolniej niż powinna, mógłby być uznany za niepokojący. Po kilkunastu minutach podróż dobiegła końca. Wyskoczyłam z kapsuły i spojrzałam z zadowoleniem przed siebie. Komora przejściowa znajdowała się na wzgórzu i wzrokiem można było objąć praktycznie całe Centrum. Ogromny labirynt straganów i ludzie tłoczący się wewnątrz niego. Stoiska zrobiono ze starego drewna, okryto podziurawionymi płachtami, a one aż uginały się od towarów. Widok dość smutny, ale mi zawsze się podobał. Gdzieś w oddali majaczyły wysokie i piękne budynki zarezerwowane dla rządzących i najbardziej wpływowych, ale prości ludzie nie mieli do nich dostępu. Zeszłyśmy na dół i wtopiłyśmy się w tłum w poszukiwaniu wolnego straganu. Po dość długiej przepychance znalazłyśmy niewielkie, acz stosunkowo zadbane stoisko. Przeskoczyłam szybko na drugą stronę, żeby je zająć a mama dołączyła do mnie po chwili, wchodząc normalnym wejściem od tyłu. Zdjęła torbę i wspólnie rozłożyłyśmy wszystko na desce przed sobą. Co jakiś czas udawało mi się znaleźć coś ciekawego przy sprzątaniu i przemycić to do domu. Zwykle wystawiałyśmy to razem z wyrobami mamy, bo były to niepotrzebne nam rzeczy – stara biżuteria, lekko zniszczone zabawki.
— Masz. — Mama wcisnęła mi w dłoń kilka żetonów. — Coś na słońce, do rąk, bluzkę dla mnie. Jak wypatrzysz coś niedrogiego i smacznego, to też możesz kupić.
Skinęłam głową i wyszłam tyłem stoiska. Ruszyłam przed siebie. Już kilka kroków dalej znalazłam stragan z wyrobami ziołowymi.
— Ma pani coś do rąk? — krzyknęłam do staruszki owiniętej w różnokolorowe chusty. Tłumy ludzi skutecznie próbowały mnie zagłuszyć. Kobieta pochyliła się i nadstawiła ucho, prosząc o powtórzenie. — Potrzebuję czegoś do zniszczonych dłoni!
— Pokaż mi rączki, dziecinko — zaskrzeczała. Posłuchałam. Ujęła je i przyglądała się im przez chwilę. Schyliła się pod ladę i wyjęła stamtąd małą, metalową puszkę. Spojrzałam na cenę.
— Nie ma pani nic tańszego?
— Taniej pani nie znajdzie! — odkrzyknęła. Zapewne nie miała pojęcia, czy mówi prawdę, ale wcale mnie to nie dziwiło. Mama też kłamała, żeby zarobić. Nie miałam wystarczająco dużo czasu, żeby przebierać w produktach, więc westchnęłam z rezygnacją i kupiłam krem. Dość długo zajęło mi przebicie się do stoiska ze środkami ochronnymi. O dziwo mężczyzna, który je sprzedawał, zawsze stał w tym samym miejscu. Przy takich tłumach wydawało mi się to podejrzane. Z pewnością jednak ten pan na biedę nie mógł narzekać. Sztuczne, zbudowane przez ludzi atmosfery i tumany zanieczyszczeń zasłoniły słońce dziesiątki lat temu. Dlatego w atmosferze zamontowano specjalne lampy, które bardzo dobrze oświetlały określone tereny, ale z drugiej strony szkodziły jego mieszkańcom. Ponieważ od dziecka przebywałam na słońcu moje włosy były praktycznie białe, tak samo jak Virtusa czy wielu innych ludzi z naszego okręgu. Niektórych nie stać niestety na żadną ochronę, co kończyło się paskudnymi poparzeniami skóry, często też chorobami. Szczęśliwe pieniędzy miałam wystarczająco, żeby się przed tym zabezpieczyć.
— Na deszcz może by coś panienka chciała? — Z zamyślenia wyrwał mnie głos mężczyzny. Pokręciłam głową.
— Coś na skórę, na słońce. Ale... jest cokolwiek na deszcz? — zdziwiłam się. Dotąd nie słyszałam o podobnym wynalazku.
— Ha! — krzyknął dumnie. — To mój autorski patent. Na razie po promocyjnej cenie, ale jak się ludzie dowiedzą, że działa, to będzie drogo. Radzę więc kupować teraz!
Uśmiechnęłam się pod nosem. Autorskie patenty nie były dla ludzi biednych, poza tym prawdziwie skuteczne przedmioty przychodziły zwykle z Północy. Deszcze padały w nocy, ale zdarzały się też takie, które zaskakiwały nas w ciągu dnia. Lepiej być wtedy pod dachem, bo to, co leci z nieba jest skroploną chmurą zanieczyszczeń. Efektami kontaktu z taką wodą jest między innymi wysypka czy inne podrażnienia skóry. Słyszałam o przypadku mężczyzny, który zmarł w wyniku przebywania na dworze podczas deszczu, bo woda dostała się do jakiejś nieopatrzonej rany, ale nie wiem, na ile autentyczna była ta historia.
Bluzkę dla mamy zostawiłam na koniec. Zostało mi niewiele pieniędzy, ale na szczęście nie lubiła się stroić. Rzadko wychodziła, więc nie potrzebowała eleganckich ubrań. Wybrałam więc tanią, schludną koszulę w ciemnoniebieskim kolorze. Miałam ochotę na kupienie czegoś słodkiego przywożonego z Północy, ale wiedziałam, że nie stać mnie już na nic takiego. Wróciłam do mamy, co zajęło mi trochę czasu. Sytuacja wyglądała całkiem nieźle – prawie połowa naszego stoiska była pusta.
— Wyjątkowe branie mają dziś te obrusy! — krzyknęła do mnie z niedowierzaniem. Uśmiechnęłam się do niej i zabrałam się do pokazywania jej nowych zdobyczy. Nagle rozległ się odgłos wystrzału. W pierwszej chwili tłum ogarnęła panika. Po chwili do ludzi dotarło, co się dzieje i zaczęli się nerwowo rozstępować na boki.
— Cholera jasna! Chowaj wszystko pod ladę! — krzyknęła moja mama, wykorzystując chwilowe zamieszanie. Wrzuciłam wszystkie zakupy, tam gdzie poleciła. Chwilę później rozległ się stukot ciężkich butów o podłoże. Do Centrum wkroczył niewielki oddział dewoltów. Co ciekawe, byli w szarych, schludnych mundurach. Nie byli to więc jacyś podrzędni żołnierze, ale ludzie z wysoką rangą. Szli powoli, rozglądając się dookoła w większości ze znudzeniem. Jeden z młodszych – wyglądający na mniej niż trzydzieści lat – zatrzymał się przy naszym stoisku i udawał, że przygląda się towarom z zainteresowaniem. Był dobrze zbudowanym brunetem o jasnej karnacji i wyjątkowo bezczelnym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy.
— Bardzo ładny — stwierdził i chwycił jeden z obrusów. Podał go koledze, który schował go do torby. — Ręczne? — Mama skinęła głową. Ten zrobił minę pełną uznania. — Poproszę o dokumenty. — Reszta dewoltów zdążyła się rozpierzchnąć po Centrum, inicjując podobne prowokacje i zabierając towary. Mama trzęsącą się ręką podała mężczyźnie plik papierów. Przewertował je w skupieniu, zupełnie się nie spiesząc. — Córka Kora. To ta? — zapytał, wskazując na mnie. Mama znów potwierdziła skinieniem. Tłum czekał w milczeniu, spodziewając się najgorszego. Dewolci świetnie się bawili. Jedno niewłaściwe słowo mogłoby zgubić wszystkich obecnych. Przez dłuższą chwilę mężczyzna mierzył mnie spojrzeniem pełnym aprobaty, co przyprawiło mnie o mdłości. Wyjął z kieszeni notatnik i przepisał coś z dokumentów mamy, po czym oddał je z uśmiechem. Nie wróżyło to dobrze. Odszedł i razem z mamą bezgłośnie wypuściłyśmy powietrze. Strata obrusu była niczym, w porównaniu z tym, co potrafili brutalnie odebrać. Dewolci długo jeszcze szwendali się po Centrum. Przez cały ten czas pozostali stali nieruchomo, w milczeniu wstrzymując oddech. Wychodząc, rozmawiali wesoło. Wydawało się, że już po wszystkim.
— Mordercy! — wrzasnął ktoś nagle. Grupa żołnierzy obróciła się błyskawicznie. — Do was mówię, pieprzone świnie! Pożałujecie!
Nie widziałam twarzy buntownika. W zasięgu mojego wzroku stał jednak dewolta, który wyciągnął pistolet i zastrzelił mężczyznę bez większego wysiłku. Kilka osób drgnęło lub odwróciło wzrok. Nikt się nie odezwał. Dewolci opuścili Centrum, ale minęło jeszcze kilka długich minut, zanim tłum rozlał się z powrotem między straganami. Mama nie musiała nic mówić. Spakowałyśmy szybko swoje rzeczy i poszłyśmy do kapsuł. Wbiegłyśmy do domu, mama rzuciła wszystko niedbale na podłogę i złapała się za głowę.
— Przyjdą po nas — jęknęła.
— Może to nic...
— Nie bądź naiwna. Jestem pewna, że zanotował nasz adres.
— Czemu miałby to robić? Nie zrobiłyśmy nic nielegalnego! Nie ma powodu!
— Nie ma i nie potrzebuje — ucięła stanowczo. — Skontaktuję się z moją matką. Wyjedziesz do niej najszybciej, jak się będzie dało.
— Mamo! Nie możesz! — oburzyłam się. — Nigdzie nie jadę!
— Przykro mi, ale....
— To jest dopiero nielegalne! Samowolne zmienianie miejsca zamieszkania — wyrecytowałam, ledwo nad sobą panując. — Za to mogliby cię zabrać!
— Kora! — wrzasnęła nagle mama. — I tak to zrobią, rozumiesz?!
— Nieprawda! Jeszcze nic nie zrobili! Nie wiesz, czy przyjdą!
Mama wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić i podjęła już spokojniej, ale wciąż stanowczo:
— Skontaktuję się moją matką. Jeśli ona nie będzie miała dla ciebie miejsca, spróbuję z moją siostrą. Któraś z nich musi cię przyjąć.
— Nie znoszę babci, a cioci nawet nie znam! Nie porzucę wszystkiego z powodu jednego dewolty, który nawet...
— Koniec tematu! Dość! — ucięła trzęsącym się głosem i wyszła. Z niedowierzaniem usiadłam powoli na kanapie. To się nie może dziać. Wyjazd oznaczałby zerwanie kontaktu z Virtusem, z mamą i z całym moim dotychczasowym życiem. Rozumiałam ją doskonale – zabrano jej męża. Próbowała mnie chronić, ale to nic nie zmieniało. Myślałam gorączkowo. Wiedziałam, że mama jest roztrzęsiona, ale nie mogłam tego tak zostawić. Poszłam do jej sypialni.
— Nie możesz tego zrobić — jęknęłam. Jej oczy były zapuchnięte od płaczu.
— Ja wiem, jak bardzo nie chcesz. Staram się być dobrą matką, nie pozwolę...
— Ale czemu, mamo? Jeśli nawet po nas przyjdą, to czemu mają zabrać tylko ciebie? To nie jest fair. Zabierają nas obie albo wcale. Nie ucieknę ze świadomością, co się tu może wydarzyć, jak mnie nie będzie.
— Wiesz, że się nie zgodzę. To jest ostateczna decyzja i nie mogę jej zmienić.
— Nie chcesz, a nie nie możesz!
— Bez różnicy — powiedziała cicho. — Idź do siebie.
Zawsze w takich sytuacjach, kazała mi iść do mojego pokoju, a ja nigdy się nie sprzeciwiałam.
Nie wychodziłam do końca dnia. Dopiero rano wymknęłam się szybko z domu. Miałam zamiar pokazać jej, że jestem wściekła. Zbierałam się już do opowiedzenia wszystkiego Virtusowi, ale nie pojawił się w pracy. Przysługiwał mu tylko jeden dzień wolnego i poświęcił go uroczystości pożegnalnej – jego nieobecność nie wróżyła więc dobrze. Linda rzucała mi ukradkowe spojrzenia, ale tym razem nic nie ukrywałam. Widziałam, że próbuje się dopatrzeć w moim zachowaniu czegoś podejrzanego, ale nie miała mi nic do zarzucenia. Wszystko potoczyłoby się dobrze, gdyby nie pojawiła się Aurea. Stała tam, gdzie zawsze, gdy miała mi coś do przekazania. Nikt z mojej grupy nie powinien jej dostrzec, jeśli nie szukał jej specjalnie, jak niejednokrotnie robiła to Linda. Nie wiem, czy zauważyła ją zanim kobieta zniknęła, ale posłała mi mordercze spojrzenie. Linda, Virtus i mama – miałam już trzy powody, żeby zignorować sprawę i po skończonej pracy zwyczajnie wrócić do domu. Ale zamiast tego ruszyłam do Aurei.
Stała nieruchomo przed swoją drewnianą chatką.
— Przykro mi, ale chyba muszę się z tobą pożegnać — powiedziałam od razu na jednym wdechu. Ciężko mi było tak ją zbywać, ale obietnica była obietnicą – i tak właśnie ją naginałam. Ona jednak uśmiechnęła się delikatnie i spojrzała na mnie.
— Zabawne. Miałam ci powiedzieć to samo. — Jej twarz przybrała poważny wyraz. — Ktoś mnie wydał. Najważniejsze rzeczy zabrałam już w bezpieczne miejsce. Niektóre z moich niezwykle cennych eksponatów będą jednak zapomniane. Głupio mi o to prosić... Jest jeszcze kilka ważnych dla mnie egzemplarzy, których nie dam rady uratować. To zaledwie kilka drobiazgów, które potrzebują nowej opiekunki.
Odmów, nakazałam sobie w myślach.
— Jasne.
Skinęła głową z wdzięcznością.
— Będą tu lada dzień. Niewykluczone, że przyjdą też po ciebie. Na pewno nie znają twojego nazwiska. Mimo to... — Wzięła głęboki oddech. — Gdybym była tobą, wyjechałabym. Wybacz, że cię w to wciągnęłam. Pamiętaj, czego się nauczyłaś. Żeby to wszystko nie poszło na marne. — Odwróciła się i odeszła.
— Żartujesz sobie?! Mam wyjechać?!
— Jest mi naprawdę przykro.
— No a... Arka?
— Znajdź ją, jeśli dasz radę. To nasza jedyna nadzieja — rzuciła tylko i weszła do domu. Ze złością ruszyłam w przeciwnym kierunku. Po prostu sobie poszła! Jak gdyby nigdy nic! A co z tymi drobiazgami? olśniło mnie. Przynajmniej wtedy postanowiłam dotrzymać słowa danego Virtusowi i odejść. Najciszej jak umiałam, wślizgnęłam się do swojego pokoju. Nie miałam zamiaru wyjeżdżać. Pewne było, że dewolci się zjawią, może nawet zanim zgasną lampy. A jeśli nie dziś to jutro. Powinnam się zwyczajnie spakować, pożegnać z każdym, kto jest dla mnie ważny i wyjechać. Ale tego nie zrobiłam i choć świadomość, że narażam tym samym całe swoje otoczenie, kuła boleśnie w serce, siedziałam dalej w pokoju, aż zmorzył mnie sen.
Kolejnego dnia Virtus pojawił się w pracy. Kamień na moim sercu jakby zelżał na jego widok. Szłam już w jego kierunku z uśmiechem i zamiarem rzucenia mu się w ramiona. Powstrzymał mnie krzyk.
— Wszyscy w szeregu pod ścianę!
Jak wytresowani błyskawicznie wykonaliśmy polecenie. W naszym kierunku zmierzała grupa dewoltów, prawie każdy w czarnym kombinezonie. Ustawili się przed nami w równomiernych odległościach i wymierzyli w nas pistolety. Poczułam się, jakby ktoś mnie gwałtownie wybudził z głębokiego snu. Miałam cichą nadzieję, że dewoltom nie chodzi o zajście w Centrum ani sprawę Aurei. Doskonale jednak wiedziałam, że jeśli wszyscy ci ludzie zaraz zginą – każdy jeden straci życie za moją głupotę.
— Szukamy nastolatka bądź nastolatki — zaczął jedyny w szarym garniturze, spokojnie zakładając rękawiczki. — Poszukiwana osoba mogła się ostatnio zachowywać nieco dziwnie albo nieswojo. Jest jedną z podejrzanych o spiskowanie przeciwko Federacji razem ze znaną wam zapewne Aureą Drokko — Uśmiechnął się kpiąco. — Droga młodzieży, sytuacja jest banalna. Wy wydajecie mi winnego lub winny sam się przyznaje. Inaczej wydam rozkaz do strzału.
Przez chwilę panowała cisza. Byłam niemal pewna, że wyda mnie Linda albo jakiś przestraszony dzieciak rzuci byle jakie nazwisko, żeby chronić własną skórę. Szczerze mówiąc, liczyłam, że ktoś odezwie się za mnie i cokolwiek by to nie oznaczało, nie będę musiała się wychylać. Stwierdziłam jednak, że w grę wchodzą ludzkie życia. Postanowiłam choć raz być odważna.
— To ja. — Te słowa nie padły z moich ust. Virtus wystąpił przed szereg.
— Co?! Nie! To ja, ja! — zaczęłam się wydzierać. Jeden z dewoltów błyskawicznie znalazł się przy mnie i zdzielił mnie pałką. Spróbowałam się uchylić i cios przyjęłam na lewy bark. Był tak mocny, że upadłam. Usłyszałam jeszcze huk wystrzału, zanim kolejne uderzenie pozbawiło mnie świadomości.